Od ponad 5 lat pracuję z dziećmi w wieku 3–6 lat. Każdego dnia widzę ich niespożytą ciekawość świata i naturalny sposób, w jaki chłoną język – spontanicznie, z radością, całym ciałem i sercem. Dzieci potrafią zanurzyć się w zabawie słowami: udają, że rozmawiają w wymyślonym języku, śpiewają zasłyszane frazy z bajek, pytają z przejęciem o znaczenia nowych słów. Uczą się niejako przy okazji – bo coś je zaciekawiło, rozśmieszyło lub poruszyło. Jednak wystarczy rozłożyć na stolikach typowe karty pracy, by ten czar prysł. Maluchy zaczynają się wiercić, wzdychają nad kolejnym ćwiczeniem do wypełnienia – iskierki w oczach przygasają. Za każdym razem myślę wtedy: czy edukacja językowa małych dzieci naprawdę musi tak wyglądać?
Podręcznik dla dziecka 3–6 lat nie powinien być zbiorem zadań do wypełniania, tylko inspiracją do działania. Nie ciężarem, a zaproszeniem. Nie testem, a zabawą. Nie cegłą, tylko cegiełką – do budowania mostów w pięknej relacji z językiem. Taka myśl przyświeca mi w pracy każdego dnia.
Tradycyjny „ciężki” podręcznik bywa dla dziecka niczym przygniatająca plecak cegła – odbiera swobodę ruchu i radość odkrywania. Dziecko dźwigające zbyt trudne lub monotonne zadania szybko traci motywację i pewność siebie.. Taki ciężar edukacyjny nie buduje ciekawości – raczej ją tłumi. Materiał dydaktyczny dla przedszkolaka powinien być więc lekki jak cegiełka: to tylko jeden z elementów, z których dziecko – przy wsparciu nauczyciela – samo buduje most do świata języka.
Słowa włoskiego pedagoga Lorisa Malaguzziego, twórcy podejścia Reggio Emilia, idealnie oddają sedno problemu tradycyjnej edukacji. Pisał on, że szkoła odbiera dziecku jego naturalne „sto języków” – każe mu „myśleć bez rąk, tworzyć bez głowy, słuchać i nic nie mówić, rozumieć bez radości” educarium.pl. Brzmi znajomo, prawda? Niestety, nieraz na zajęciach z ciężkim podręcznikiem właśnie tak to wygląda – dziecko ma siedzieć nieruchomo, słuchać, wypełniać polecenia, nie rozrabiać… a gdzie w tym miejsce na dziecięcą radość, ruch i ciekawość?
Z własnego doświadczenia wiem, że przedszkolaki uczą się najlepiej w ruchu i poprzez emocje. Kiedy pozwalam dzieciom uczyć się całym sobą – biegać, tańczyć, gestykulować, śmiać się i przeżywać – efekty są zdumiewające. Pamiętam czteroletniego Ignasia, który nie potrafił usiedzieć przy stoliku nad kartą pracy, za to podczas zabawy w kolory biegał po sali szukając przedmiotów w danym kolorze i za każdy znaleziony okrzykął po angielsku: „I found a red car! I found a blue block!” Nie dość, że wybawił się za wszystkie czasy, to przy okazji powtórzył kilkanaście nowych słówek z uśmiechem od ucha do ucha. Gdybym te same słówka kazała mu wpisać do ćwiczeń na papierze, pewnie szybko by się zniechęcił.
Nie jest to tylko anegdota – badania potwierdzają, że naturalna ruchliwość i chęć zabawy u zdrowego dziecka pozytywnie wpływają na rozwój mowy i myślenia bazhum.muzhp.pl. Innymi słowy, maluch musi się ruszać, bo poprzez ruch też się uczy. Skakanie przez krążki z wypisanymi literami, układanie swojego ciała w kształt nowo poznanej literki, zabawy w podskoki przy powtarzaniu rymowanki – to wszystko sprawia, że język wchodzi do głowy razem z doświadczeniem fizycznym. Dziecko nie czuje, że „się uczy” – ono po prostu się bawi. A gdy przy okazji towarzyszą temu silne emocje (śmiech, ekscytacja, zaciekawienie), nauka przychodzi jeszcze łatwiej. Psychologowie zauważyli, że zaciekawienie poznawcze rośnie podczas silnych emocji – dziecko chce wtedy słowami wyrazić to, co przeżywa. Ile razy widziałam tę zasadę w praktyce! Wystarczyło wprowadzić element zaskoczenia albo śmiechu – np. pacynka obcokrajowiec mówiąca śmiesznym głosem – a dzieci momentalnie ożywiały się i same zaczynały powtarzać nowe zwroty, chcąc “dogadać się” z zabawną postacią.
W zajęciach językowych nie boję się więc hałasu, ruchu ani emocji – to sprzymierzeńcy nauczyciela. Oczywiście, trzeba mądrze moderować taką aktywność, ale dużo wolę salę pełną rozbieganych maluchów, które chłoną angielskie słówka w pląsach i okrzykach, niż idealny porządek i ciszę, w której dzieci po cichutku wykonują test z obrazkami. Puste wypełnianie ćwiczeń może i wygląda na „grzeczne” uczenie się, ale w rzeczywistości często niewiele z niego wynika. Jeśli zadanie jest zbyt trudne, maluch tylko uświadamia sobie, ile nie umie, i traci motywację. A gdy do tego jest zmuszony tłumić naturalną potrzebę ruchu i ekspresji, szybko czuje nudę i porażkę. Zamiast tego staram się projektować aktywności tak, by dziecko nawet nie zauważyło, że właśnie uczy się nowej struktury gramatycznej – po prostu świetnie się bawi.
Język to przede wszystkim komunikacja – żywy dialog, a nie poprawne wypełnienie luk w zdaniach. Dlatego w mojej pracy króluje zabawa wymagająca interakcji. Często siadam z dziećmi na dywanie i odgrywamy scenki: sklep, restaurację, wizytę u lekarza. Nawet nieśmiałe maluchy ożywiają się, gdy dostaną zabawkowy telefon i mogą udawać, że dzwonią po pomoc w języku obcym. Pamiętam pięcioletnią Zosię – na zwykłych zajęciach milczała ze wstydem, ale kiedy zaprosiłam ją do zabawy w „sklep z zabawkami” i dałam rolę ekspedientki, nagle z przejęciem pytała mnie (swoją klientkę) po angielsku: “How can I help you? Do you like this doll?” Jej oczy błyszczały – mówiła w języku obcym, bo sytuacja tego naturalnie wymagała, a nie dlatego, że nauczycielka kazała powtarzać zdania z podręcznika.
Takie chwile przekonują mnie, że dialog i relacja znaczą więcej niż test. Dziecko uczy się języka, używając go w sytuacjach bliskich życiu – zadając pytania, odpowiadając, negocjując zasady zabawy. Rolą nauczyciela jest tworzyć ku temu okazje. Zamiast pytać maluchy po lekcji „ile błędów zrobiłeś w karcie pracy?”, pytam: „o czym dzisiaj porozmawiałeś po angielsku? czego nowego się dowiedziałeś od kolegów?”. Staram się, by materiały, z których korzystam, prowokowały właśnie do rozmowy i kreatywności, a nie tylko wybierania A, B, C. Na przykład krótkie historyjki obrazkowe bez słów – to dziecko dopowiada dialogi postaci, wymyśla zakończenie. Albo gry językowe, w których tworząc narracje i dialogi, dzieci automatycznie ćwiczą budowanie zdań i rozumienie nowych zwrotów. Dobrze zaprojektowana gra czy scenariusz zabawy sprawia, że dziecko chce mówić – bo ma coś do powiedzenia w danej sytuacji.
Co więcej, zabawa daje poczucie sukcesu i sensu. Każdy maluch chce czuć się kompetentny – a w swobodnej zabawie nawet drobne osiągnięcia (np. dogadanie się z kolegą, że “you be the dragon, I’ll be the queen”) wywołują dumę. Jeśli podręcznik potrafi takie sytuacje inicjować – np. proponując zabawne scenki, pytania do dyskusji, historie do odegrania – dziecko podchodzi do zadań jak do własnych wyzwań, które z radością realizuje. Wtedy nauka staje się przygodą, a nie przykrym obowiązkiem. Zauważyłam, że gdy dzieci czują sprawczość – że to one coś odkrywają, na coś wpadną same – nauka języka daje im autentyczną frajdę. Wytwarza się pewna więź: z nauczycielem (który uczestniczy w zabawie, a nie tylko ocenia), z kolegami (bo razem coś tworzą), i wreszcie z samym językiem. Ten obcy język przestaje być szkolnym przedmiotem, a staje się narzędziem do wyrażania siebie. W ten sposób budujemy piękną relację z językiem – dokładnie to, o co mi chodziło w metaforze mostu łączącego dziecko z nowym światem.
Oczywiście, nie neguję w ogóle sensu istnienia podręczników czy ćwiczeń. To przydatne narzędzia, ale klucz tkwi w tym jak ich używamy i jakie one są. Sztywne trzymanie się scenariusza z książki potrafi zgasić cały urok poznawania języka. Jednak elastyczne korzystanie z dobrego, “lekkiego” podręcznika – takiego, który dostosowuje się do dziecka, a nie odwrotnie – może wzbogacić zajęcia. Sama często sięgam po materiał z książki jako punkt wyjścia, iskrę do zabawy, a nie zadanie do bezmyślnego wypełnienia. Podręcznik nie może być celem samym w sobie ani jedynym wyznacznikiem postępów. Zamiast testować dziecko, powinien je angażować we współtworzenie lekcji.
Świat idzie naprzód – zmieniają się dzieci, zmienia się nasze rozumienie procesu uczenia. Współczesne maluchy dorastają otoczone bodźcami, technologią, szybkim przekazem informacji. Tym bardziej edukacja powinna nadążyć i zaoferować im coś, co utrzyma ich uwagę i rozbudzi ciekawość. Coraz więcej nauczycieli (w tym ja) dostrzega ograniczenia starych, przeładowanych programów i szuka nowych rozwiązań. Potrzebujemy materiałów przyjaznych dziecku – takich, które łączą naukę z zabawą, zamiast te dwie sfery rozdzielać.
Jak powinien wyglądać podręcznik na miarę naszych czasów? Moim zdaniem, nowoczesny i “lekki” materiał dla przedszkolaka powinien:
Taki „lekki” podręcznik nie przytłacza ani nauczyciela, ani ucznia. Wręcz przeciwnie – ułatwia pracę, dostarczając inspiracji, a jednocześnie pozostawiając przestrzeń na spontaniczność. Daje też dziecku sygnał: to jest dla ciebie, to jest o twoim świecie. Mały uczeń widzi w nim znajome realia (przygody bliskie przedszkolakom, język dopasowany do ich doświadczeń), dzięki czemu chętniej się zanurza w naukę. W efekcie nauka języka staje się czymś naturalnym – kolejną zabawą, a nie kolejnym obowiązkiem.
Patrząc krytycznie na stare metody, łatwo popaść w narzekanie. Ja jednak wolę przekuć refleksję w działanie. Wiem już, co chciałabym zmienić – teraz pora to urzeczywistnić. Dlatego razem z metodykami z naszego zespołu tworzymy taki właśnie podręcznik.